Czy gitara jest dziś kobietą?

Rewolucja się skończyła. Rock’n’roll umarł. Gitara odchodzi do lamusa. Oto święte prawdy współczesności. Z dzisiejszej perspektywy zdaje się nawet, że te hasła są stare jak świat, zostały przecież powtórzone sto tysięcy razy zanim większość z nas się urodziła. Dorastaliśmy i żyjemy w czasach permanentnego kryzysu gitarowej muzyki – tej prawdziwej, którą tak kochamy, a którą obecnie kocha tak niewielu. Z nostalgią wracamy do starych nagrań i narzekamy, że dziś to już nie to samo, że nikt tak nie gra, a nawet jak gra, to przecież kopiuje tych, którzy grali kiedyś, i to dużo lepiej. Ale czy aby na pewno? 

A może to my straciliśmy gitarę z oczu? Może poszła przed siebie, nie zważając na nasze przyzwyczajenia? Może nie trzeba już jej szukać w rękach boga gitary w rozpiętej koszuli, ze ścianą Marshalli za sobą, otoczonego tuzinami groupies? Ten bóg gitary to oczywiście tylko jedno z popularnych skojarzeń. Możemy na to miejsce przywołać gitarową falę dźwięku, która rozbija okna i wysadza człowieka w powietrze, jak w teledysku Michaela Jacksona do Black or White. Najbardziej stereotypowy będzie chyba jednak długowłosy samiec alfa grający na wiośle solówkę.

John Frusciante kiedyś zauważył, że w latach 80. zaczął się wyścig, kto zagra szybsze i bardziej widowiskowe solo. Wtedy właśnie utrwaliła się kultura gitarowych popisów, która kompozycję utworu i feeling traktowała po macoszemu, skupiając uwagę słuchaczy na sprawnościowych sztuczkach. Inne aspekty grania nie zniknęły, lecz zostały przyćmione przez dominującą tendencję. The Edge mógł eksperymentować z delayami, lecz dla większości słuchaczy najważniejszym nurtem gitarowych brzmień pozostawała muzyka wyścigowców. Zwolennicy zawrotnych prędkości szybko zaczęli przypominać karykatury samych siebie i popadli w śmieszność, ośmieszając samą gitarę. Wybuch grunge’u i późniejszy garage rock revival przypomniały, że nie o to w tym wszystkim chodzi, lecz tylko odwlekły nieuniknione – gitara pokryła się kurzem. Nie należy jednak przez to rozumieć, że jej brzmienie przestało się rozwijać.

St. Vincent

St. Vincent

Jeśli mielibyśmy dziś szukać kontynuacji gitarowej rewolucji, musielibyśmy zwrócić wzrok w kierunku kobiet. W minionej dekadzie to właśnie gitarzystki wniosły do szarpania strun najwięcej świeżości. Oczywiście można wymienić też innowatorów płci męskiej, lecz w damskim graniu zadziało się daleko więcej niż połączenie kilku nietypowych efektów. Chociaż impet z lat 60. nie powrócił, panie wniosły do gitarowego świata zupełnie nowy feeling i sprawiły, że obciachowe wiosło znowu stało się cool. 

Na czele listy najbardziej wpływowych gitarzystek ostatnich lat przypuszczalnie znalazłaby się Annie Clark, czyli St. Vincent. Artystka debiutowała już w 2007 roku, lecz największe uznanie przyniosły jej późniejsze płyty z Strange Mercy (2011) i St. Vincent (2014) na czele. Stworzyła własny, unikatowy świat dźwięków, w którym gitara często pełni rolę zbliżoną do syntezatora. Zbramkowany, skompresowany fuzz St. Vincent nie przypomina w niczym klasycznych sprzęgających przesterów, co nie znaczy, że jest od nich łagodniejszy. Brzmienie gitarzystki bywa zadziorne, a także pozornie chaotyczne, zwłaszcza jeśli przychodzi jej zagrać partię solową. W tym szaleństwie zawsze jednak jest metoda. Nie bez znaczenia są tu czysto techniczne umiejętności Clark, lecz najważniejsza zdaje się osobista sygnatura wyciśnięta na każdym zagranym przez nią dźwięku. Wystarczy wsłuchać się chociażby w Live in the Dream z zeszłorocznego albumu Daddy’s Home – już po pierwszej uderzonej strunie w solówce nie można tego brzmienia pomylić z nikim innym.

Anna Calvi

Anna Calvi

Kobiety grające na gitarach nie są rzecz jasna nowym zjawiskiem, niektóre zresztą zrobiły karierę jako wirtuozki, które w niczym nie ustępowały męskim bogom gitary. Problem w tym, że zazwyczaj pojawiało się tu porównanie do mężczyzn. W ostatnim czasie nastąpiła znacząca zmiana – coraz rzadziej mówi się, że kobiety gitarzystki „nie ustępują mężczyznom”, a coraz częściej kobiet się po prostu słucha. Dzięki temu gitarowe brzmienia nabrały więcej oddechu i poszerzyły się o przestrzenie dotychczas ukryte.

Dobrym przykładem jest Anna Calvi, która ze swoją instrumentalną wprawą i agresywnym imidżem mogła pójść na łatwiznę i dołączyć do grona wyczynowców. Tymczasem wolała zderzyć ostre granie z nostalgiczną wrażliwością i hiszpańskimi harmoniami, tworząc swój niepowtarzalny styl. Warto przy tym zaznaczyć, że nawet najmocniejszy riff Calvi zawdzięcza swą siłę głównie feelingowi gitarzystki, gdyż wszystko odbywa się tutaj z minimalnym użyciem przesteru. Nie można jej przy tym przypiąć łatki gitarowego grania – mimo wszystkich niezwykłości, w jej muzyce najistotniejsze są piosenki, które zarażają nienachalną chwytliwością. 

Tash Sultana

Tash Sultana

Właśnie ta „niegitarowość” wydaje się wspólnym elementem łączącym gitarzystki, które w minionej dekadzie narobiły zamieszania w świecie sześciu strun. Nie tak dawno temu prawie każda knajpa grała hit Tash Sultany Jungle, specjalistki od loopowania. Na jej popularność złożyły się między innymi występy live umieszczane w Internecie, podczas których artystka obstawiała wszystkie instrumenty, łącznie ze śpiewaniem. Towarzyszył temu charakterystyczny, czysty sound Fendera Jazzmastera – nieprzepuszczony przez żaden gitarowy wzmacniacz, lecz wpięty bezpośrednio do stół mikserski. Czy stał za tym świadomy zamysł, czy też w swoich początkach artystka nie miała odpowiedniego budżetu – to w tym momencie nieistotne. Istotne, że nikt inny nie wpadł na to, aby z tego prostego patentu uczynić swój znak rozpoznawczy. 

Jessica Dobson

Jessica Dobson

Przeciwną drogę obrała Jessica Dobson (wcześniej m.in. Beck i The Shins, obecnie Deep Sea Diver), której braku budżetu zarzucić nie sposób. W ostatnim czasie zasłynęła jako gitarzystka niezwykle pieczołowicie dbająca o najmniejsze subtelności brzmieniowe. Nie bez powodu jest dziś częstym gościem internetowych przeglądów sprzętowych, w czasie których prezentuje swoje eleganckie gitary, efekty i wzmacniacze. Swoją muzyką udowadnia zaś, że wie, jak z nich korzystać – zeszłoroczny Impossible Weight to prawdziwa uczta dla ucha. 

Takich przykładów można podać jeszcze wiele, równie dobrze dałoby się wymienić zupełnie inne gitarzystki. Wniosek nasunąłby się taki sam – gitarowa rewolucja trwa w najlepsze. Nie ma już tak ważnego miejsca w popkulturze, jak jeszcze dwie dekady temu, lecz „wiosło” wciąż może być instrumentem nowoczesnym i wzbudzać dreszcze. Oczywiście nie odpowiadają za to wyłącznie kobiety, lecz tu zmiana jest bardzo widoczna. Dlatego warto czasem poniechać starych bogów gitary, by nie umknęły nam przypadkiem dzisiejsze boginie. A może nawet lepiej – czas porzucić muzyczne religie i zwyczajnie zająć się słuchaniem świetnych gitarzystek. 

 

DAMSKIE GRANIE

St. Vincent, St. Vincent (2014)

Niewiele jest albumów tak eksperymentalnych i przystępnych zarazem. St. Vincent udało się zachować balans między melodyjnością a nieograniczoną wyobraźnią. Gitary brzmią tu czasami, jakby grały na nich automaty, lecz kiedy na moment zwątpimy w człowieczeństwo artystki, zaraz uraczy nas przyjemnie bałaganiarską solówką, by po chwili rozczulić balladą w stylu I Prefer Your Love.  

Tash Sultana, Notion (2016)

Debiut gitarzystki jest określany jako EP-ka, lecz prezentuje się jak pełnoprawny, czterdziestominutowy album. Pierwsza połowa zawiera cztery hitowe, transowe numery okraszone charakterystycznym głosem Sultany i jej rytmiczną grą na gitarze oraz elektronicznych bębnach. Druga to jazda bez trzymanki – ponad dwudziestominutowa koncertowa improwizacja tryskająca luzem i młodzieńczą energią.

 

Anna Calvi, Hunter (2018)

Otwierający płytę As a Man to Anna Calvi w pigułce – stanowcza gra na gitarze, zmysłowy śpiew przechodzący w operowe góry i rockowe okrzyki oraz wybrzmiewające w tle melancholijne orkiestracje rodem z bondowskich filmów. Nad utworami unosi się przeczucie nadchodzącej katastrofy, przełamywane czasem pogodnymi akcentami, takimi jak nucenie bezpretensjonalnej melodii w Don’t Beat the Girl out of My Boy

 

Deep Sea Diver, Impossible Weight (2020)

W muzyce Jessiki Dobson i spółki nie usłyszymy zapierających dech w piersiach solówek czy riffów wgniatających w ziemię. To, co najważniejsze, rozgrywa się tu w niuansach. Żaden dźwięk nie jest zagrany przypadkowo – również ten brudny i przesterowany. Każdy stanowi ważny element układanki, którą stanowią te świetnie skomponowane piosenki. 

Artykuł został pierwotnie opublikowany w magazynie „Lizard” – (3) 2021.